Poród zbliża się wielkimi krokami, naszło mnie więc na podsumowania.
Wszyscy naokoło mówią "zleciało co?". Jakie zleciało? Mi czas wlecze się okropnie. Może i początek ciąży rzeczywiście śmignął, ale potem... Uświadomiłam sobie, że jestem już trzy miesiące na zwolnieniu - i od tego momentu czas dłuży się niemiłosiernie. Tyle miałam planów na ten czas, większość z nich jednak gdzieś poginęła. Tyle miałam książek przeczytać, tyle filmów obejrzeć, tyle qullingowych kartek zrobić... Jedynie z bloga nie zrezygnowałam - o dziwo!
Zaczynają mnie denerwować teksty z serii "no to kiedy?". Sama chciałabym to wiedzieć. Teoretycznie mamy jeszcze 2 tygodnie do terminu. Od jakiegoś czasu nie opuszcza mnie przekonanie, że zacznie się na pewno wcześniej. Jednak ani brzuch się nie opuszcza, ani czop nie odchodzi, skurcze mam też bardzo sporadyczne i raczej lekkie. Chociaż jak to mówią, każda kobieta rodzi inaczej i nie ma co się sugerować opowiadaniami innych doświadczonych mamusiek - nie znasz dnia ani godziny.
Jak sobie pomyślę o tych trzech miesiącach zwolnienia, to aż mnie przechodzą dreszcze - przecież to taki kawał czasu. W innych okolicznościach miałabym dom wysprzątany na błysk, spiżarnie zapełnioną słoikami na zimę i pełną lodówkę pyszności. Widzicie jaka ja jestem? Już nachodzą mnie wyrzuty sumienia, że tak marnotrawię czas...
Gdybym miała opisać taki swój typowy dzień, to miałabym problem. Nie mam pojęcia, co ja robię przez tyle godzin... Po przebudzeniu zawsze mija trochę czasu, aż się zwlekę z łóżka. Później jakieś śniadanie, ogarnięcie pokoju. Gdy mam dobry dzień to coś ugotuję, pomyję naczynia (teraz już z tego rezygnuję, włączam zmywarkę, bo zbyt długie stanie trochę mnie męczy). A potem już tylko czekam aż Ukochany wróci z pracy, a wraca niestety późno :-(. I tak jakoś mija dzień za dniem. Czas ucieka mi trochę przez palce. I nie czuję, żebym przez takie odpoczywanie jakoś specjalnie zbierała siły. Może to też trochę wina tej jesiennej pogody za oknem.
A teraz trochę o tym, jak się zmieniłam przez te 9 miesięcy.
Fizycznie? Nie bardzo. Przytyłam trochę, to oczywiste. Jednak myślę, że 12 kg przy moim wzroście to niewiele, szczególnie, że większość poszło w brzuszek, biust i tyłek (co akurat mi odpowiada ;-)). Nie puchną mi ani nogi ani ręce, jedynie żyły na całym ciele stały się bardziej widoczne (wcześniej też miałam do tego tendencję). Przestały mi wypadać włosy - nawet pojawiło się sporo nowych, szkoda tylko że siwych ;-( Paznokcie odżyły, nie łamią się i są po prostu ładniejsze niż wcześniej.
Ciemniejszych stron stanu błogosławionego też jakoś specjalnie nie odczułam. Nie wymiotowałam ani razu, mdłości miałam krótko i jak jeszcze nie znałam ich przyczyny ;-) Kilka razy musiałam podleczyć infekcję - a to grzybiczą a to bakteryjną - też raczej normalka. Jedyne co mi dokuczało przez jakiś czas, to uporczywe zaparcia i zgaga. Które wynikały bardziej z mojej nie do końca dobrej diety.
Emocjonalnie? Jako osoba raczej skryta i nieśmiała, miałam często problemy ze wstydem. Nawet w niektórych sytuacjach intymnych. Wraz ze zmianami, które stopniowo ogarniały moje ciało, zaczęłam się mniej wstydzić swojej fizyczności. Stałam się bardziej "wyszczekana" i nie boję się już wyrażać swoje zdanie. Może to dlatego, że większość dnia jestem sama, wieczorami potrafię gadać jak najęta. Dopytywać, dociekać, zagadywać - buzia się nie zamyka. Staram się z tym walczyć - naprawdę! - by nie mówić tylko o ciąży i o dziecku - jednak większość rozmów ze znajomymi i tak w końcu schodzi na te tematy. Przestałam się zajmować rzeczami nieistotnymi, które kiedyś były dla mnie ważne. W galerii potrafiłam spędzić cały dzień na zakupach - a to ciuchy, a to buty, kosmetyki itd... Teraz interesują mnie jedynie zakupy "dla dziecka" - obawiam się, że to zwiastun tego, że będę taką "matką wariatką".
I kto by pomyślał, że wszystko zaczęło się tak zwyczajnie - od zrobienia testu ciążowego "tak tylko dla spokoju" :-)
Bardzo długo nie bałam się porodu. W ogólnie o tym nie myślałam, a już na pewno nie w kategoriach bólu i cierpienia. Później zaczął się okres paniki i przyzwyczajania się do myśli, że boleć będzie na pewno. Teraz jakoś znowu jestem spokojna - poboli i przestanie...
Czyżby to taka cisza przed burzą? ;-)
O tym co lubi, a co ją denerwuje. Czego się nie może doczekać, a czego się boi...
Jednym słowem - BURZA HORMONÓW! :-)
Moja końcówka ciąży wygląda bardzo podobnie. Czas się dłuży a za dnia nie robię w sumie wiele pożytecznych rzeczy. Mi zostało do terminu 4 dni. I każdy dzień wydaję się być coraz dłuższy. Już pękam z niecierpliwości. :)
OdpowiedzUsuńzazdroszczę Ci tych krtkich mdłosci i nie wymiotowania! Super ze tak przez to przebrnęłaś. Ja l4 pierwsze miesiące przeleżałam z wymiotami , schudłam 6kg, odwodniłam się, musialam pod kroplówkami leżeć- to najgorsze co wspominam i wiem,że juz nigdy żadnej ciąży! Koncówkę tez mam ciężką, Mam w sumie 2 tyg do terminu a od tygodnia już ze skurczami i rozwarciem chodzę, ale w szpitalu jeszcze mnie nie chcą. No ale nie ma co narzekać, tylko cierpliwie czekać! Damy rade! bo jak nie my to kto ?? :)
OdpowiedzUsuńWitaj. Nominowalam Cie do Liebster Blog Award. Pytania znajdziesz na moim blogu.
OdpowiedzUsuńZapraszam do wspólnej zabawy i pozdrawiam cieplutko.
http://healthylifestylemum.blogspot.com/2015/11/liebster-blog-award.html