Pierwszy studencki czwartek w roku akademickim 2009/2010. Popularny klub. Bywałam w nim dosyć regularnie, zawsze z paczką psiapsiółek.
On siedział sobie między dwiema blondyneczkami. Był tam pierwszy raz. Zwrócił moją uwagę od razu. Był po kilku piwkach, a to zawsze mnie jakoś automatycznie odrzucało. Tym razem jednak coś mnie przyciągało. Blondyneczki zniknęły (chyba uciekły, biedne ;-)) a On siedział dalej. W pewnej chwili zagadał – do koleżanki, mężatki. Pomyślałam sobie „skubana, ta to ma branie na obrączkę” ;-) Nie była jednak za bardzo zainteresowana. Próba numer dwa – spróbujmy z tą rudą (czyt. ze mną). Haczyk wyrzucony, rybka złapała przynętę. Gadka szmadka, już nawet nie pamiętam o czym – może to i w sumie lepiej. Rozmowy z studenckich klubach, szczególnie po Happy Hours, nie należą do zbytnio błyskotliwych.
Gdy nadszedł moment pożegnania, On zrozpaczony zaczął szukać długopisu by zapisać mój numer. Szukał po całym klubie aż w końcu znalazł. Pierwszy raz mi wtedy zaimponował (chociaż próbował już wcześniej, pokazując m.in. bilet miesięczny z Rzymu – pfff tani chwyt). To był chyba moment, w którym uderzyła strzała Amora. Jak się później okazało, z obawy o zgubienie numeru (zapisanego na wspomnianym bilecie ;-)) nauczył się go na pamięć.
Na następny dzień był SMS. Dokładnie pamiętam, w którym miejscu go odczytałam. Serce mocniej wtedy zabiło, chociaż nie robiłam sobie nadziei. W końcu był lekko wstawiony, na pewno mnie nie pamiętał i w ogóle, przecież ja nie mogłam mieć takiego głupiego szczęścia. Po kilku godzinach zadzwonił. Do pierwszego spotkania przygotowywały mnie wszystkie koleżanki z akademika. Jedna użyczyła błyszczyk, druga perfumy – wszystko na szczęście. Zapomniałam im w sumie za to podziękować ;-)
Stresowałam się strasznie, a pierwsze zamienione zdanie, zmieniło ten stres w czarną rozpacz. Przywitanie było hmmm oryginalne: „tak się właśnie bałem, że będziesz wyższa ode mnie”. Podejrzewam, że i On i ja myśleliśmy wtedy o tym, żeby zrezygnować. Miałam już mówić, że zapomniałam wyłączyć żelazko, czy coś podobnego. Ale pomyślałam „e tam, spróbuję”. Poszliśmy do klubu, tym razem spokojniejszego.
Zamówiliśmy po piwie. Trochę pogadaliśmy. W sumie rozmowa nawet się kleiła, o dziwo łączyło nas sporo rzeczy. Zaczynałam wtedy myśleć, że może jednak coś z tego będzie. Chociaż takiego na chwilę. Gdy odprowadzał mnie do akademika, zaczynałam już marzyć o tym, żeby się odezwał znowu... Gdyby tego nie zrobił, chyba wpadłabym w depresję.
Na szczęście się odezwał... Potem wszystko potoczyło się dosyć szybko. Pierwsze spacery, pierwsze kwiaty i pierwsze tęsknoty. Każda chwila osobno wydawała się wiecznością – banał, ale tak właśnie było.
No i może na początek tyle wystarczy... I tak się rozpisałam :-)
Tacy byliśmy wtedy piękni i młodzi... :-)
Aaaa... zapomniałabym. Tego wieczora poznaliśmy „naszą piosenkę”, ale aż wstyd mówić jaką ;-)
Czytaj dalej