Małe podsumowanie

Koniec roku to czas, w którym większość z nas tworzy osobiste podsumowania i plany na przyszłość. Na mnie zawsze najbardziej melancholijnie wpływał Nowy Rok. Bądźmy szczerzy, co roku miałam wtedy doła... Nie wiem skąd się to brało, tak jednak było od wielu wielu lat. Dlatego by wejść w Nowy Rok z weselszym nastrojem, swojego podsumowania dokonam już dzisiaj. Z resztą, w roku 2015 spotkało mnie mnóstwo pozytywnych rzeczy. Będzie to więc przyjemne zadanie.

Rok zaczął się leniwie i raczej bez perspektyw na większe zmiany w naszym życiu. Aż tu nagle w lutym Ukochany dostał nową pracę - uwolnił się w końcu z rodzinnego biznesu i zaczął się rozwijać.
Rozpoczął tym samym proces różnorakich zmian. Na Wielkanoc przyjechali moi rodzice - pierwszy raz, po ponad trzech latach od mojej przeprowadzki. Tydzień po świętach zrobiłam test i razem z pojawieniem się dwóch kresek, nasz świat przekręcił się do góry nogami. A może inaczej - życie w końcu wkroczyło na prawidłowe tory...

Od tego momentu czas płynął błyskawicznie. Chwaliłam się naokoło swoim coraz większym brzuszkiem. Szczęście rozrywało mnie od środka. Bałam się, oczywiście, ale to te pozytywne emocje częściej towarzyszyły mi na codzień.
Zaręczyny dołożyły kolejną cegiełkę radości.
Oczywiście najważniejszą chwilą były narodziny Mikołaja. Teraz już nie jestem JA, jesteśmy MY. Taka odpowiedzialność za drugiego, tak kruchego, człowieka jest z jednej strony przerażająca, z drugiej jednak nadaje życiu głębszy sens.

Pamiętam bardzo dokładnie co powiedziałam Ukochanemu rok temu gdy wypiła godzina dwunasta - że czuję, iż ten 2015 rok będzie dla nas przełomowy. Nie sądziłam jednak, że aż tak bardzo! :-)

Mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem, że ten rok był NAJPIĘKNIEJSZYM w moim życiu.

Moje małe WIELKIE szczęście.



Czytaj dalej

Jak się ma teoria do rzeczywistości...

W ciąży bardzo chętnie czytywałam różne poradniki, odwiedzałam regularnie stronki parentingowe, słuchałam opowieści mądrych mam z doświadczeniem. Wiedzę zebrałam przeogromną. Czekałam więc z niecierpliwością aż będę mogła przejść od słów do czynów... I oto co mnie spotkało po drugiej stronie lustra.

Dziecko wcale nie śpi te 16-20 godzin na dobę. Przynajmniej nie moje. Mam wrażenie, że Miki czuwa cały dzień, a śpi tylko wtedy gdy cycuś jest blisko, na wyciągnięcie ręki - i to dosłownie. Wybudza go każdy głośniejszy dźwięk, rączki idą w ruch i jest bek... bo mamy nie ma obok. 
I w takich sytuacjach przydaje się jedna z metod dr Karpa - spowijanie. Jest to jedyny sposób żeby Mikołaj przespał dłużej niż pół godziny - przy dobrych wiatrach mogę ugotować obiad, zrobić pranie, posprzątać (oczywiście nie wszystko na raz, nie ma tak dobrze). 
W nocy ze spaniem sytuacja wygląda trochę lepiej, bo możemy pospać nawet ze trzy godzinki bez pobudki (czasem i bez kokonu, szok). Niestety przepłacamy to przeważnie przemoczonym pampersem i mokrymi śpioszkami (a jeśli nawet nie, to i tak fontanna zrobi swoje, bo przecież jedno ubranko na noc to za mało...). Zbieram więc wtedy w sobie wszystkie pokłady siły i miłości, i przebieram Malucha z nadzieją, że zaśnie od razu gdy poczuje suchą pidżamkę. Nie, nie, nie... Zazwyczaj tak się wtedy rozbudza, że tańcujemy ze sobą około dwie godziny. Są wtedy i marudzenie i płacz, ale też uśmiechy i oczy wielkie jak 5 zł. Całe szczęście rano jakoś zapominam o wszystkich nocnych mękach i z nową energią zaczynamy nowy dzień (skąd ta energia się bierze to nie mam pojęcia...).

"Po karmieniu odłóż dziecko do łóżeczka"... Taaaaa. A co jeśli dziecko przy karmieniu zasypia a wzięte na ręce od razu się przebudza? Wtedy dziecka nie odkładaj, skul się na krawędzi łóżka i przytul do niego. Pocieszny widok, tylko niestety pozycja dość nie wygodna... Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Motywacji dodaje mi fakt, że wszystko kiedyś musi minąć. Pierwszy miesiąc przeleciał nam jak błyskawica, więc i kolejne tylko śmigną. Będziemy się więc w końcu cieszyć widokiem śpiącego Mikusia w swoim łóżeczku. 

Jestem perfekcjonistką i lubię mieć wpływ na wszystko co mnie dotyczy. Dlatego też już od dawna studiowałam zalecenia dietetyczne dla matek karmiących. Wydawało mi się, że gdy będę przestrzegać podstawowych zasad, to mój Maluszek będzie zdrowy i szczęśliwy. A tu kolejna niespodzianka. Zwracam dużą uwagę, na to co jem jednak Miki i tak cierpi z powodu brzuszka... Jest to więc kolejna rzecz, na którą wpływy nie mam. Wiem, że jest to kolejna rzecz, którą trzeba przeczekać ale serce pęka gdy widzę jak się zwija z bólu gdy bączki nie chcą się wydostać na zewnątrz. W przypadku napadu bólu znowu pomaga spowijanie. Szum również jest pomocny, jednak sam nie daje takiego efektu. Miki pod choinką znalazł Szumisia więc zaprzyjaźniamy się z nim, pan kurier ma dzisiaj nam przywieźć teź otulacz do kompletu - zobaczymy jak się sprawdzi cały zestaw.

Aż ciekawa jestem co jeszcze mnie zaskoczy. Życie jest pełne niespodzianek...

A tak na zakończenie wierszyk, tak mi się przypomniał :-) 

Bączek, bączek, bączek
Nie ma nóżek ani rączek
Po co trzymać go w pupie
Niech se lata po chałupie.

Czytaj dalej

Święta, święta i po świętach...

Mikołaj większość świąt przespał lub przeleżał przy cycusiu. Był jednak tak łaskawy, że pozwolił mi nawet zjeść spokojnie kolację wigilijną. Dopiero wczoraj dopadła go straszna kolka, tak mi się przynajmniej zdaje - nic nie pomagało i wojowaliśmy się ponad godzinę. Najprostszy sposób okazał się oczywiście najlepszy - następnym razem postaram się o tym opowiedzieć. 
Ogólnie jednak w święta Miki był bardzo grzeczny - może towarzystwo obojga rodziców tak na niego wpłynęło :-) 
Niestety, jak to często bywa, wszystko co dobre szybko się kończy... Zostały nam jednak wspomnienia i mnóstwo zdjęć. To w końcu nasze pierwsze święta RAZEM.

Nie mogę się powstrzymać więc pochwalę się i Wam, jakiego mam w domu super przystojniaka (a nawet dwóch) :-) 



 


Cała rodzina oszalała na punkcie małego eleganta. A wysłane do rodziny ramki ze zdjęciem okazały się najlepszym gwiazdkowym prezentem :-) 

Czytaj dalej

Na Święta od serca...

Z okazji Świąt (i w sumie bez okazji również) życzę Wam drogie "już-mamusie" i "jeszcze nie-mamusie":
- cierpliwości - do swoich pociech, partnerów, rodziny oraz czasem i do samych siebie,
- zadowolenia - z tego, co przynosi nam na codzień ten przewrotny los oraz z tego czego sami jesteśmy autorami,
- miłości odczuwanej na wielu płaszczyznach - tej partnerskiej, rodzicielskiej i zwykłej, takiej ludzkiej,
- spełnienia marzeń - tych priorytetowych, życiowych, które są motorem naszych działań oraz tych najbardziej głupich, o których aż wstyd mówić.

Mimo że atmosfery świąt nie czuję nawet dzisiaj, zamierzam delektować się tymi dniami. I tego również Wam życzę!


Czytaj dalej

O tym jak pan doktor urodził mi dziecko...

Nadszedł właśnie czas, że mogę Wam opowiedzieć moją porodową historię...
Przed porodem zdawałam dosyć regularne relacje, również w trakcie pobytu w szpitalu. Na tą relację musieliście poczekać, bo i ja musiałam do niej dojrzeć.
Miki urodził się 10 dni po terminie. Co więc działo się przez ten czas?

18 listopada na wizycie w poradni zrobiono mi KTG - zero skurczów. Lekarz (tak przeze mnie wcześniej wychwalany) nie zbadał mnie ginekologicznie, nie zrobił też USG. Kazał jedynie przyjść na kolejny zapis za dwa dni, a później za kolejne trzy. "Pani się nie martwi, po terminie to dalej termin" - no ok, ale weź tu się człowieku nie martw jak ostatnie USG robione było miesiąc temu i dużo mogło się zmienić... Na kolejnym zapisie już lekkie skurczyki się pojawiły, na następnym również.

W związku z tym wylądowałam na oddziale położniczym z ciążą przeterminowaną. I co lekarz to opinia - "bo wie pani, trzeba być czujnym, w końcu jest po terminie"... sic! Szyjka jednak totalnie zamknięta, a skurcze pojawiały się tylko wieczorami (jest to charakterystyczne dla skurczy przepowiadających, nie dla tych właściwych). USG zrobiono dopiero po 3 dniach (w czwartek) - wody czyste, nic złego się nie działo. Nie można było jedynie obliczyć wagi Maluszka - nie wiem nawet z jakiego powodu. Uspokoiłam się, że wszystko jest w porządku. Miałam jednak nadzieję, że w końcu zacznie się coś dziać...

"Chce pani rodzić sama, to my damy pani szanse. Czas ma pani do niedzieli". Ok, super - w końcu jakiś konkret. Następnego dnia test oksytocynowy - szyjka bez zmian. Nastawiłam się więc na poniedziałek. "Już trudno, niech mnie tną" - tak wtedy myślałam, bo miałam już dość. Szczególnie, że inne pacjentki przychodziły i wychodziły, a ja dalej leżałam... Psychika zaczęła siadać.

Jednak w poniedziałek nic się nie wydarzyło - pierszeństwo miały planowe zabiegi i po prostu się nie załapałam. A cały dzień byłam naczczo - bo może a nóż widelec... Na wieczornym obchodzie decyzja - "Jutro, godzina 8:15, czas zakończyć tą ciążę, ile może pani czekać!?". Zostałam sama na sali, więc stwierdziłam, że przynajmniej się w końcu wyśpię i obudzę z nowymi siłami witalnymi (wcześniej się trafił zawsze ktoś chrapiący).

Godzina 20, przychodzi nowa pacjentka - z bólami porodowymi. Z tego co udaje mi się zrozumieć, położne namawiają ją na poród naturalny, jednak ona stanowczo odmawia. Cierpi całą noc, płacze, stęka, więc i ja nie śpię. "Jaki przewrotny los, powinny się panie zamienić" - powtarzają położne, a ja myślę sobie "kobieto, nawet nie wiesz jak bardzo bym chciała być na Twoim miejscu!"

Rano okazuje się, że najpierw na cesarke zabierają sąsiadkę, potem będę ja. Ale też nie wiadomo o której, bo planowe zabiegi itd... Dobrze, że przed 8 przyjechał Ukochany, bo nie wytrzymałabym tego stresu i napięcia w samotności. Minęła jedna godzina, druga, trzecia... aż w końcu po 11 zadzwonił telefon, że jedziemy na blok. Byłam przerażona tym co ma się za chwilę wydarzyć. Nie mniej przerażony był przyszły tatuś. Starał się dotychczas tego nie pokazywać, ale w tamtej chwili trochę pękł.

Na sali operacyjnej atmosfera bardzo sympatyczna, jak na takie okoliczności. Na chwilę zapomniałam o stresie. Zaczęłam się na nowo denerwować gdy podeszło dwóch lekarzy, w tym jeden ze strasznie niewyraźną mową. Nie rozumiałam o czym ze sobą rozmawiają. Grzebali mi w brzuchu, a ja nie wiedziałam co mówią... byłam przerażona!!! Zrozumiałam tylko jedno, co akurat mnie nie uspokoiło - "dziecko owinięte pępowiną"... Poczułam, że wyjęli Maluszka, czekałam na płacz. A tu cisza... Pierwsza myśl - pewnie się udusił pępowiną! Więc to ja zaczęłam płakać. I po chwili słyszę - pierwszy płacz mojego synka! Lekarze dalej robili co należy, a mi przynieśli Mikusia i na chwilę położyli na piersiach. Jedyne co udało mi się w tych emocjach powiedzieć, to to że pięknie pachniał. Aż się wszyscy zaśmiali, że różne rzeczy kobiety mówiły ale tego jeszcze żadna. Anastezjolog w prezencie podarował mi dawkę leku uspokajającego, więc reszta zabiegu trwała dla mnie jakby sekundę.

Gdy wracałam na oddział nie mogłam się już doczekać, aż mi synka przywiozą. A tu ani Mikusia, ani Ukochanego... I znowu stres, że na pewno coś się stało. Jednak położna mnie uspokoiła, że tatuś bawi się już z synkiem ;-)

Dalej czas płynął już jak szalony. I tak dziś mija trzeci tydzień odkąd jesteśmy pełną rodziną!


Czytaj dalej

Ochotę mam na...

... na pewno nie na kurczaka! Na marchewkę i jabłuszko też nie!

Dzisiaj będzie trochę o jedzeniu. I o ograniczeniach.

Jako, że karmię piersią, będę walczyć, by robić to jak najdłużej (w granicach rozsądku oczywiście). I mimo że czasem mnie boli i jestem uziemniona na łóżku jakieś 75% dnia, to nie zrezygnowałabym z tego, a na pewno nie dla swojej wygody.
Nie stosowałam jak dotąd jakiejś szczególnie restrykcyjnej diety. Jadłam po prostu zdrowo, rezygnując tylko z rzeczy ciężkostrawnych i potencjalnie uczulających. 
I nie wiem czy to wynika właśnie z tego, czy bardziej z naturalnej, rozwojowej kolei rzeczy... ale od kilku dni Mikuś strasznie cierpi z powodu bolów brzuszka a na buzi pojawiły się czerwone krostki. Napina się, płacze przed zrobieniem kupki i puszcza sporo bączków... Strasznie mi go szkoda! Pomagają chwilowo ciepłe kompresy i delikatne masaże brzuszka. Wczoraj podałam mu też herbatkę koperkową, ale nie umiał sobie poradzić z butelką i wypił kilka łyczków tylko... resztę wypiła mamusia (a fuuuuu!).
Noc była dosyć spokojna, ale nad ranem znowu ten okropny płacz...

Postanowiłam więc sprawdzić czy może przypadkiem nie uczula go nabiał - w mojej codziennej diecie jest go naprawdę sporo... Od dzisiaj więc nie jem nic pochodzenia krowiego. Przez kilka dni będę go obserwować i zobaczymy czy znajdzie się winowajca... 
Obawiam się trochę o to, co będę jadła - szczególnie, że za kilka dni Święta...

Może panikuję za bardzo, ale nie potrafię tak bezczynnie patrzeć jak synuś cierpi. Na wadze przybiera prawidłowo - widzę to nawet po pierwszych przyciasnych ubrankach. Obawiałam się o to trochę, bo Miki jest typem degustatora - je często a niedużo (ale widocznie tyle mu wystarcza). Pewnie też dlatego w dzień ucina sobie raczej krótkie drzemki - matka za dużo w domu nie może zrobić, bo syn po chwili wzywa ;-) 

Jestem taka matka-wariatka! Co chwilę o coś się martwię. Jak jedna rzecz sie wyjaśni, zaraz jest coś nowego do przemyślenia...

Czytaj dalej

Razem, a może jednak osobno?



W uszach dźwięczą mi ciągle słowa kilku osób - "Paula, przyzwyczaisz i będziesz miała przerąbane!!! Nawet na krok się nie ruszysz..." I tak myślę całymi dniami, czy ja rzeczywiście tak źle robię?!

Tak, Mikołaj śpi z nami w łóżku - zazwyczaj między mamusią i tatusiem. Nie planowałam tego. Gdyby tak było, nie urządzałabym synkowi tak starannie jego kącika do spania. Z założenia miał spać w swoim łóżeczku...

Wszystko zaczęło się w szpitalu. Po porodzie przynieśli mi zawiniątko, przystawili do piersi i dalej radź se kobieto sama... Rana po cięciu bolała mnie tak mocno, że nawet kroplówka z lekiem nie pomagała. Słyszałam, że w niektórych szpitalach zabierają dzieci na pierwszą noc, by mama mogła pozbierać siły - u nas nie ma takiego zwyczaju. Więc tak jak mi Mikusia położyli, tak leżał. I tak spędziliśmy pierwszą noc przytuleni do siebie. Z jednej strony się cieszyłam, w końcu czekałam na to tyle długich miesięcy. Z drugiej jednak wymęczyłam się strasznie, bo bałam się, że zrobię krzywdę swojej Kruszynce i nie spałam całą noc... I tak moje zmęczenie zwiększało się z dnia na dzień. Szczególnie, że Mikołaj to nie aniołek (a w szpitalu dawał popalić podwójnie). Spanie razem stało się więc nie tylko przyjemne ale i wygodne.
Miki się przyzwyczaił, ja również. Czasami odkładam go do łóżeczka, jednak niemowlęce odruchy po chwili go przebudzają. A ja nie mam w sobie tyle siły i zaparcia, by go tak samego zostawiać. W poradnikach tak ładnie piszą, jak nauczyć dziecko samodzielnego spania. Tylko, że jak to bywa z poradnikami, nie w każdej sytuacji tak łatwo skorzystać z gotowych scenariuszy...

Ukochany nie robi mi żadnych wyrzutów z tego powodu (a tylko by spróbował!) więc oto co postanowiłam... Nie będę na siłę zaprzyjaźniać Mikusia z łóżeczkiem. Na razie, w miare możliwości, będę go odkładać w dzień. Jak już będzie przesypiać w nocy dłuższy czas bez budzenia, zaczniemy bardziej zaawansowane próby.
A jeśli do tego czasu za bardzo się do mnie przyzwyczai, trudno... Lepiej chyba czuć mamę cały czas niż tęsknić za jej obecnością...

Może myślę źle i zostanę za to skrytykowana. Jednak chyba najważniejsze by postępować zgodnie z tym co podpowiada nam serce a nie poradniki i inne doświadczone mamy... Amen!


Czytaj dalej

On to musi robić specjalnie...

Kto? Co?
Otóż mój syn... Mama w nocy przebudza się by nakarmić maleństwo. Przy okazji zmienia pieluszkę, by było sucho i przyjemnie. I jaką za to dostaje nagrode? Kupę po dwóch minutach - bo do świeżej pieluszki robi się najlepiej... Więc mama cierpliwie, na półśpiąco, zmienia pampersa kolejny raz. A że sytuacja lubi się powtarzać... po chwili kolejna kupa. Mama zaczyna się śmiać, ale nie wie co ją czeka za chwilę! Mikołaj marudzi w czasie przewijania, jak zwykle, aż tu nagle cisza - hmmm podejrzane... Po chwili mama czuje jak olewa ją fontanna ;-) Pośmiałaby się i z tego, gdyby nie fakt, że zmoczyła się cała pidżama Mikusia... trzeba było przebierać. Więc znowu ryk!

I tak sobie dziś w nocy wojowaliśmy... Rankiem miałam odespać, ale syn miał inny plan...


P.S. Wiecie co mnie denerwuje obecnie najbardziej? Głupie pytania typu "czemu on tak płacze?"... W matce rodzi się frustracja, hormony buzują, złość kipi uszami.
A odpowiedź jest w sumie prosta...
Bo jest kurcze noworodkiem, mówić jeszcze nie umie!

Czytaj dalej

Samo się nie zrobi...

Gdy dziecko śpi, śpij i ty... Taaaa, ma ktoś jeszcze jakieś świetne rady? Pranie zrobić trzeba, zjeść coś też by się przydało...

Kilka razy próbowałam olać wszystkie domowe obowiązki i po prostu położyłam się przy Maluszku - nie potrafię jednak zasnąć w dzień. A nawet jak uda mi się lekko przysnąć, to budzę się jeszcze bardziej wyczerpana... A zresztą Mikuś zawsze wie, kiedy się obudzić - nie zdążę się dobrze rozkręcić z robotą i trzeba kończyć.

Od wyjścia ze szpitala zdarzyło mi się dwa razy wyjść z domu - na zdjęcie szwów i do USC. Mikuś zostawał wtedy z babcią. I powiem wam tak... są takie dni, że nie mam ani chwili dla siebie (taki wymagający ten mój synuś) ale gdy pomyślę, że miałabym zostawić teraz Maluszka choćby na godzinkę, ogarnia mnie przerażający smutek. Nie tylko noworodek traktuje swoją mamę jako integralną część samego siebie, mama bez niego też nie potrafi funkcjonować... 

Są chwile, że dopada mnie słynny "baby blues" - szczególnie popołudniami, gdy robi się ciemno za oknem i czekamy z Małym na tatę. Cały dzień jesteśmy sami, samiusieńcy w dużym domu. Z obiecanego tygodniowego urlopu, tatuś musiał zrezygnować - był z nami w domu tylko dwa dni. Niestety, czas przedświąteczny w jego branży = kategoryczny brak urlopów :-( Gdyby Mikuś urodził się o czasie... no ale się nie udało. Kiedyś opiszę jak wyglądał mój poród, na razie jednak nie chcę wracać myślami do tych chwil.


Uświadomiłam sobie właśnie, że zostały dwa tygodnie do świąt... Od wielu już lat nie czuję świątecznej atmosfery, szczególnie od momentu gdy wyprowadziłam się z domu rodzinnego. Może ten mały człowieczek, który leży obok, pozwoli mi znowu poczuć tą magię ;-)

P.S. Dzisiaj zrobiłam dwa prania i ugotowałam zupę - łaskawy syn ;-) 
Czytaj dalej

Tyle pytań w mojej głowie...

Przez ostatnie dni bardzo zaprzyjaźniłam się z Wujkiem Google.  Co chwilę mam do niego jakieś pytania... czkawka  u noworodka, kichanie u noworodka, jak wygląda prawidłowa kupa itd. ;-)

Na szczęście w odpowiednim momencie przybyła fachowa pomoc. Odwiedziła nas dzisiaj pani położna. Bardzo przyjemna wizyta. Pogadałyśmy o tym co mnie niepokoi, otrzymałam kilka rad, o których wcześniej nie słyszałam. Całe to spotkanie odbieram jak najbardziej na plus. Szczególnie, że należę do tych osób, które lubią martwić się na zapas...

Po tych kilku dniach z moim Maluszkiem już się trochę poznaliśmy. Jaki więc jest mój synek?

To chłopak napewno żywiołowy - szczególnie w godzinach nocnych ;-) W dzień jakby dzieciaka nie było - aniołek.
Mikołaj bardzo lubi się przytulać - szczególnie do cycusia ;-) Mi to odpowiada jak najbardziej, bo sama też to bardzo lubię. Z jednej strony synuś, z drugiej ukochany - czego chcieć więcej?!
Jest też trochę nerwusek. Najgorsze są chwile przewijania. Bloger modowy to z niego nie będzie raczej ;-)
Jego temperament ujawnia się też w chwili przystawiania do karmienia - łapczywiec z niego straszny. Niestety płacimy za to oboje - on cierpi z powodu nałykanego powietrza, a ja z powodu jego płaczu...
Że jest przesłodki już nie muszę dodawać, każde dziecko takie jest dla swoich rodziców. Mikuś swoją słodycz pokazuje przede wszystkim swoim rozbrajającym uśmiechem - robi to jeszcze nieświadomie, ale potrafi powalić na kolana :-)



Korzystając z okazji, że Maluszek przysypia, dołączę do niego. W końcu gdy dziecko wypoczywa, mama powinna razem z nim!
Czytaj dalej

Pierwszy tydzień naszej WIELKIEJ PRZYGODY

Chciałabym napisać, że to najwspanialszy okres w moim życiu - tak jednak nie jest.
A powody?

Mikołaj przyszedł na świat przez cesarskie cięcie - dystocja szyjki macicy, brak rezultatów po indukcji oksytocyną. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że szyjka pełni tylko funkcję dekoracyjną i u mnie tak właśnie było. Z wielką zazdrością patrzyłam na kobiety, którym odchodziły wody, które płakały z bólu przy skurczach... Ja ciągle czekałam na decyzję - co dalej z nami?! Byłam wykończona psychicznie. Taka ciągła niepewność przyczyniła się też pewnie do tego, że po porodzie straciłam zapał do macierzyństwa... Opiekowałam się maluszkiem ale sprawiało mi to trudności - wśród położnych było niewiele takich, które szczerze pomogły. Zazwyczaj wychodziły z założenia, że muszę sobie dać radę...
Mikuś w szpitalu bardzo dużo płakał, ja nie spałam po nocach i wyglądałam jak zombie. Ale najgorsze miało dopiero nadejść...

Po czterech dniach lekarz na obchodzie stwierdził, że z jego punktu widzenia nie ma powodów by dalej leżeć i możemy iść do domu. Trzeba jednak poczekać na decyzję pediatry. No i klops! Wysoki poziom bilirubiny - Maluszek trafia do inkubatora pod lampy! Jak mnie ta informacja rozwaliła od środka - hormony tak zaczęły buzować, że przez dwie doby naświetlania wylałam hektolitry łez.
Mikołaj, i tak dziecko dosyć żywiołowe, w inkubatorze nie umiał spokojnie uleżeć. Co chwile ściągał sobie opaskę z oczu. Karmiłam go na zmiane mlekiem swoim odciągniętym i modyfikowanym... Przez dwa dni nie mogłam go przytulić - jemu też to wyjątkowo nie pasowało. To były naprawdę najgorsze dni w moim życiu! Wiem, że żółtaczka to u noworodków stan normalny ale moja słaba psychika po prostu nie dała sobie z tym rady...

W końcu nadeszła upragniona niedziela! Wypuszczono nas do domu! Późnym popołudniem, ale najważniejsze że w końcu wypuszczono. Z okazji mikołajek Mikuś został dosłownie obsypany prezentami. Przyjechali nawet moi rodzice i siostra. Poczułam jakby z serca spadł mi ogromny głaz!

Pierwsza nocka była super. Mały obudził się trzy razy na karmienie, nie marudził specjalnie. Dzisiejsza noc już była mniej idealna - próbowaliśmy położyć go spać w łóżeczku (jak dotąd spał przytulony do cycusia) i dawało to mierne rezultaty. Otwierał oczy po 10 minutach od przełożenia więc kursowałam tak przez pół nocy. Aż w końcu skapitulowałam... i Mikuś wylądował znowu w naszym łóżku. Będę z tym walczyć, jednak na razie muszę się nacieszyć tą bliskością, która została nam na chwile zabrana...

Oczywiście rana mnie boli, sutki mnie bolą i większość dnia chodzę jak koszmar z ulicy Wiązów - jednak gdy spojrzę na mojego synusia zapominam o tym wszystkim co jest przecież nieważne!

Chaos w tym poście może wynikać z tego, że piszę z telefonu a mały ssak leży obok przyssany do swojej mleczarni ;-)



Czytaj dalej

Cesarz Mikołaj

Cześć, mam na imię Mikołaj. Urodziłem się dwa dni temu. 1 grudnia o godz. 11:37 pan doktor wyjął mnie mamusi z brzuszka. Ważyłem 3430 g i miałem 60 cm długości. Wszyscy na sali operacyjnej wzdychali z zachwytu, jaki jestem fajny, duży chłopak :-)



Mamusia się na mnie naczekała (kiedyś Wam pewnie opowie)... Teraz czekamy razem - aż nas wypuszczą do domu. I dopiero się zacznie :-)

Czytaj dalej