Nadszedł właśnie czas, że mogę Wam opowiedzieć moją porodową historię...
Przed porodem zdawałam dosyć regularne relacje, również w trakcie pobytu w szpitalu. Na tą relację musieliście poczekać, bo i ja musiałam do niej dojrzeć.
Miki urodził się 10 dni po terminie. Co więc działo się przez ten czas?
18 listopada na wizycie w poradni zrobiono mi KTG - zero skurczów. Lekarz (tak przeze mnie wcześniej wychwalany) nie zbadał mnie ginekologicznie, nie zrobił też USG. Kazał jedynie przyjść na kolejny zapis za dwa dni, a później za kolejne trzy. "Pani się nie martwi, po terminie to dalej termin" - no ok, ale weź tu się człowieku nie martw jak ostatnie USG robione było miesiąc temu i dużo mogło się zmienić... Na kolejnym zapisie już lekkie skurczyki się pojawiły, na następnym również.
W związku z tym wylądowałam na oddziale położniczym z ciążą przeterminowaną. I co lekarz to opinia - "bo wie pani, trzeba być czujnym, w końcu jest po terminie"... sic! Szyjka jednak totalnie zamknięta, a skurcze pojawiały się tylko wieczorami (jest to charakterystyczne dla skurczy przepowiadających, nie dla tych właściwych). USG zrobiono dopiero po 3 dniach (w czwartek) - wody czyste, nic złego się nie działo. Nie można było jedynie obliczyć wagi Maluszka - nie wiem nawet z jakiego powodu. Uspokoiłam się, że wszystko jest w porządku. Miałam jednak nadzieję, że w końcu zacznie się coś dziać...
"Chce pani rodzić sama, to my damy pani szanse. Czas ma pani do niedzieli". Ok, super - w końcu jakiś konkret. Następnego dnia test oksytocynowy - szyjka bez zmian. Nastawiłam się więc na poniedziałek. "Już trudno, niech mnie tną" - tak wtedy myślałam, bo miałam już dość. Szczególnie, że inne pacjentki przychodziły i wychodziły, a ja dalej leżałam... Psychika zaczęła siadać.
Jednak w poniedziałek nic się nie wydarzyło - pierszeństwo miały planowe zabiegi i po prostu się nie załapałam. A cały dzień byłam naczczo - bo może a nóż widelec... Na wieczornym obchodzie decyzja - "Jutro, godzina 8:15, czas zakończyć tą ciążę, ile może pani czekać!?". Zostałam sama na sali, więc stwierdziłam, że przynajmniej się w końcu wyśpię i obudzę z nowymi siłami witalnymi (wcześniej się trafił zawsze ktoś chrapiący).
Godzina 20, przychodzi nowa pacjentka - z bólami porodowymi. Z tego co udaje mi się zrozumieć, położne namawiają ją na poród naturalny, jednak ona stanowczo odmawia. Cierpi całą noc, płacze, stęka, więc i ja nie śpię. "Jaki przewrotny los, powinny się panie zamienić" - powtarzają położne, a ja myślę sobie "kobieto, nawet nie wiesz jak bardzo bym chciała być na Twoim miejscu!"
Rano okazuje się, że najpierw na cesarke zabierają sąsiadkę, potem będę ja. Ale też nie wiadomo o której, bo planowe zabiegi itd... Dobrze, że przed 8 przyjechał Ukochany, bo nie wytrzymałabym tego stresu i napięcia w samotności. Minęła jedna godzina, druga, trzecia... aż w końcu po 11 zadzwonił telefon, że jedziemy na blok. Byłam przerażona tym co ma się za chwilę wydarzyć. Nie mniej przerażony był przyszły tatuś. Starał się dotychczas tego nie pokazywać, ale w tamtej chwili trochę pękł.
Na sali operacyjnej atmosfera bardzo sympatyczna, jak na takie okoliczności. Na chwilę zapomniałam o stresie. Zaczęłam się na nowo denerwować gdy podeszło dwóch lekarzy, w tym jeden ze strasznie niewyraźną mową. Nie rozumiałam o czym ze sobą rozmawiają. Grzebali mi w brzuchu, a ja nie wiedziałam co mówią... byłam przerażona!!! Zrozumiałam tylko jedno, co akurat mnie nie uspokoiło - "dziecko owinięte pępowiną"... Poczułam, że wyjęli Maluszka, czekałam na płacz. A tu cisza... Pierwsza myśl - pewnie się udusił pępowiną! Więc to ja zaczęłam płakać. I po chwili słyszę - pierwszy płacz mojego synka! Lekarze dalej robili co należy, a mi przynieśli Mikusia i na chwilę położyli na piersiach. Jedyne co udało mi się w tych emocjach powiedzieć, to to że pięknie pachniał. Aż się wszyscy zaśmiali, że różne rzeczy kobiety mówiły ale tego jeszcze żadna. Anastezjolog w prezencie podarował mi dawkę leku uspokajającego, więc reszta zabiegu trwała dla mnie jakby sekundę.
Gdy wracałam na oddział nie mogłam się już doczekać, aż mi synka przywiozą. A tu ani Mikusia, ani Ukochanego... I znowu stres, że na pewno coś się stało. Jednak położna mnie uspokoiła, że tatuś bawi się już z synkiem ;-)
Dalej czas płynął już jak szalony. I tak dziś mija trzeci tydzień odkąd jesteśmy pełną rodziną!